taru, zawierające w swem wnętrzu złoto roślinne południowej Rosji.
Słońce znajdowało się już u zenitu. Wody lśniły blaskiem pożaru, rozgrzana zaś atmosfera czyniła wrażenie lata. Na pokładzie barki skrzypiały stare wyschłe deski.
Posiłek był już gotów i gospodarz barki wraz z marynarzami usiadł na deskach pokładu pod masztem w cieniu żagla. Po chwili wszyscy zaczęli sięgać łyżkami do jednej misy.
Rozchełstani i spoceni czuli się przygnębieni zupełnie ową ciszą duszącą. Co chwila zwilżali sobie suche gardła przechylając dzban wędrujący z ręki do ręki i z zazdrością spoglądali na latające tuż nad samą powierzchnią wody ptaki, które zdawało się umyślnie unikały wznoszenia się wyżej w rozpaloną atmosferę.
Posiliwszy się, marynarze spoglądali dokoła błędnym wzrokiem i poruszali się leniwie niby pijani nie tak od wina ile raczej od słońca.
Zeszli na spód roztrzęsionej barki, aby rzuciwszy się na wilgotne deski usnąć spokojniej niżby to było możliwe na pokładzie.
Przez całe popołudnie i wieczór nic szczególnego nie zaszło. Dopiero o świcie następnego dnia zerwał się świeży wietrzyk i Nadobna, jak stary koń rasowy, pobudzony ostrogami, zaczęła się podnosić i kołysać na falach.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/160
Ta strona została przepisana.