Około południa na horyzoncie ukazało się kilka plam dymu. Członkowie załogi Nadobnej dostrzegli wnet na zielonawym pasie wód maszty olbrzymie, niby wieże wieże kościelne wznoszące się na szerokich placach, lub baszty forteczne. I rzeczywiście były to fortece pływające, całe jakby miasta białe o licznej ludności i kapryśnem położeniu swych gmachów, to skupionych razem, to znowuż rozsypanych po horyzoncie, lub stado lewjatanów burzących wodę swemi niewidocznemi nazewnątrz płetwami.
Na Morzu Śródziemnem odbywały się manewry floty wojennej francuskiej. Brzegi Algieru były już niedaleko.
Cała załoga Nadobnej była pełna podziwu i jakby jakiejś trwogi. Czego też nie wymyślą ci ludzie? Najmniejszy nawet z tych statków, owa biała kanonjerka o podniesionych flagach i czarnych kulach, płynąca naprzód i dająca znaki innym niby komendant oddziału, mogła zetrzeć w proch barkę przy najmniejszem dotknięciu. A cóż dopiero mówić o tych rurach czarnych ukazujących się w otworach wież? Coby się stało z nimi wszystkimi gdyby te paszcze potworne zaczęły nagle kichać?...
Z pewną obawą i szacunkiem, przemytnicy spoglądali na statki manewrujące, podobnie jak to czyni opryszek, gdy mimo niego przechodzi oddział policji.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/161
Ta strona została przepisana.