Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/163

Ta strona została przepisana.

Na ciemno-niebieskiem tle nieba wyrastał grzebieniasty profil brzegu, z którego ciepły wiatr niósł jakąś woń przedziwną czarownych pałaców. Nad horyzontem lądu wypływał skrawek księżyca po nowiu, prawdziwego księżyca wschodniego o zakrzywionych rogach, jak godło Proroka umieszczone na minaretach. Tak, to była naprawdę już Afryka.
Z Nadobnej łatwo było rozróżnić fale rozbijające się o skały urwiste, światełka w osadach nadbrzeżnych, jak również okrzyki Marokańczyków, znajdujących się w polu. Dalej, w miejscu gdzie się zniżały kontury wzgórz i morze tworzyło zatokę o dziwacznych linjach brzegu, lśniły jasne czerwonawe światła.
Byli już prawie w Algierze. Po trzech godzinach jednak dopiero mogła stanąć tam barka. Światła z każdą chwilą mnożyły się coraz bardziej niby rozrzucone na ziemi sznury robaczków świętojańskich o różnych stopniach jasności i różnych odcieniach. Setkami ciągnęły się niby wędrując z miejsca na miejsce po całem wybrzeżu. W końcu, gdy odpowiednio nastawiony żagiel pozwolił barce ominąć przylądek, ukazał się w całej swej wspaniałości port wschodniego miasta.
Z wyjątkiem Toneta wszyscy ze zdumieniem spoglądali na ten widok imponujący. Do djabła, naprawdę warto było puścić się w podróż, chociażby jedynie dlatego, aby to zobaczyć! Całe