Proboszcz ochłonąwszy ze zdumienia, zaczął myśleć o własnej sprawie. Przypomniał sobie wskazówki dane mu przez wuja i nie czekając, aż załoga zdejmie żagiel i uwiąże łódź, zapalił koniec osmolonej liny. Tą szczególnego rodzaju pochodnią miał okręcić dokoła głowy i schować ją trzykrotnie za kawał płótna trzymanego przez kota, co też po chwili uczynił.
Ponowił kilkakrotnie sygnał wpatrując się w najciemniejszą część brzegu, gdy tymczasem Tonet i inni członkowie załogi przyglądali się ciekawie tym jego ruchom. W pewnej chwili dostrzegł na ziemi czerwone światełko. Odpowiedziano mu ze składu. A więc ładunek niedługo nadejdzie.
Proboszcz wytłumaczył swym towarzyszom, dlaczego należy uważać podobny sposób postępowania za korzystniejszy dla siebie. Ładowanie w porcie było rzeczą do pewnego stopnia niebezpieczną. Wuj Mariano wiedział z doświadczenia, że tu nie brak donosicieli, gotowych telegraficznie podać do Hiszpanji nazwę i inne szczegóły dotyczące barki, aby tylko zagarnąć dla siebie część zdobyczy. Nic lepszego, jak naładować barkę na krańcu portu wśród nocnych ciemności, ledwo zaś świtać zacznie wyruszyć w drogę powrotną, a wtedy barka przybije do brzegu Walencji... i niechże kto zgadnie, co się kryje w jej wnętrzu, skoro nie będzie o tem zawiadomiony!
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/165
Ta strona została przepisana.