Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/167

Ta strona została przepisana.

rowie pragnący się napić absyntu, bogaci Marokańczycy w olbrzymich turbanach na głowie i kupcy żydowscy w brudnych jedwabnych długich płaszczach. Dalej szły inne ulice również z arkadami i pięknemi magazynami, plac ze wznoszącym się na nim białym meczetem głównym, do którego wierni wyznawcy Mahometa wchodzą zdjąwszy obuwie i dokonawszy wymaganego obmycia, aby tam się pokłonić przed resztkami jego stopy, gdy tymczasem w górze u samego szczytu wieżyczki, którą widać z barki, jeden z tych ludzi w turbanie chodzi dokoła i wykrzykuje jak oszalały. Przechadzające się kaczym krokiem panie w bogatych strojach roztaczają dokoła siebie cudną woń perfum, odpowiadając miłem merci na uprzejme słowa. Żołnierze w czapkach handlarzy daktylów noszą spodnie, które mogłyby zmieścić w sobie całą rodzinę. Spotkać tu można ludzi wszelkich krajów, młodzieńców z najlepszych rodzin, zmuszonych szukać ucieczki przed trybunałami królewskiemi. Co parę drzwi natrafić można na traktjernię ze stolikami na chodniku, do których podają absynt szklankami.
Tonet widział to wszystko i teraz opowiadając towarzyszom wymachiwał rękami i mrugał oczami. Niektóre wyrazy podkreślone przezeń odpowiednią mimiką wywoływały u kota wybuchy niepohamowanego śmiechu.