Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/176

Ta strona została przepisana.

mi skałami czyniącemi wrażenie wystających z wody palców mitologicznego kolosa zanurzonego w tajemnych głębinach.
Nadobna stanęła w zatoce, nikt jednak z wieży nie wyjrzał. Latarnicy bowiem byli przyzwyczajeni do tajemniczych odwiedzin żeglarzy, szukających w tym pustynnym archipelagu raczej samotności niż spotykania się z tymi, którzyby mogli na nich zwrócić uwagę.
Z pokładu barki widziano światło w oknach mieszkań latarników na wysuniętym cyplu wysepki, a nawet słyszano donoszące się wraz z wiatrem odgłosy rozmowy, załoga jednak nie przejmowała się tem bynajmniej, podobnie jak się nie przejmowała rozdzierającemi jękami mew, rojących się wśród skał. Dokoła urwistych skalnych gór wyspy ryczało morze wzburzone, fale jego jednak gwałtowne z początku, osłabiały się, przebiegając wzdłuż przylądka i nikły niemal zupełnie w obrębie zatoki.
Nazajutrz, skoro świtać zaczęło, Proboszcz wszedłszy po stopniach wydrążonych w skałach na najwyższy szczyt wyspy, długo się wpatrywał w stronę brzegu, przesłoniętego mgłą.
Nie dojrzał żadnego żagla dokoła. Mimo to był niespokojny. Obawiał się, że prześladowcy potrafią go znaleźć tu w tem znanem schronisku przemytników.