Szalupa strażnicza niewątpliwie zajrzy do Columbretas. Przeczuwał to i myślał ze ściśniętem sercem o dalszych losach barki. Nie brakło mu nigdy odwagi, lecz teraz się obawiał wypływać na morze. Barka była zbyt stara. Nie myślał o niebezpieczeństwie utraty życia. Chodziło mu o ładunek, który stanowił cały jego majątek.
Uczucie właściciela majątku przyspieszyło jego decyzję. Na morze! Niech lepiej tytoń się dostanie rekinom, aniżeli tym rabusiom, strażnikom żarłocznym, których nęci cudze dobro!
I ledwo tylko załoga zdołała zjeść naprędce posiłek, Nadobna opuściła zatokę wyspy z tąż samą tajemniczością z jaką tu weszła, bez słowa pożegnania, odprowadzana jedynie wzrokiem przez rodziny latarników znajdujące się na placyku przed wieżą.
Co za wstrętna pogoda! Fala napływała za falą i Nadobna podnosiła się niemal pionowo, wspinając się na czuby bałwanów, to znowu spadając gwałtownie na dół, gdzie może czekał już wir, by wtrącić ją w zdradliwe objęcia otchłani. Przy każdem uderzeniu fali o barkę woda się rozpryskiwała obficie skrapiając cały pokład. Koronki piany ześlizgiwały się po ceracie użytej do opakowania ładunku. Każdy z członków załogi przemokły od stóp do głowy, przykucnąwszy, strzegł się, by nie uniosły go fale.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/177
Ta strona została przepisana.