Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/178

Ta strona została przepisana.

Nawet Tonet był blady i szczękał zębami. Gdyby to była inna barka... ha, wtedy rozumiem... lecz jakże na tej można było się puszczać na rozszalałe morze z zatoki spokojnej? Wszak to naprawdę szaleństwo!
Proboszcz jednak nie zważał na to co inni mówili. Ten djabeł krępy urósł w obliczu niebezpieczeństwa. Nalana twarz jego uśmiechała się przy każdem silniejszem natarciu fal. Był czerwony jakgdyby wstał przed chwilą od stołu i wyszedł z traktjerni. Nie wypuszczał trudnego do trzymania steru z silnych swych rąk. Siedział mocno choć fale podrzucały wysoko Nadobną, wydającą jęki przedśmiertne.
Niegodziwiec wybuchał dobrodusznym swym śmiechem, który był powodem tylu żartów ze strony mieszkańców Cabanal.
Ależ to głupstwo! Do djabła! Czegóż się bać! A gdyby się nawet staruszka zmęczyła i przewróciła do wody. Cóż robić? Trudno! Na morzu trzeba być mężczyzną nie zaś wygodnisiem, któryby tylko przesiadywał w traktjerni... Uwaga!... Brrrum!... O, już niebezpieczeństwo minęło! A gdyby nie... W tedy pacierzyk do Chrystusa w Grao i żegnaj świecie na zawsze. Piekło jest tu na ziemi, a tam ani się je ani się pracuje. A zresztą każdy choćby żył najdłużej, musi w końcu umrzeć. Wolę, aby mię pożarły