Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/180

Ta strona została przepisana.

O pierwszej, przed świtem, żeglarze ujrzeli oświetloną wieżę kościoła Matki Boskiej Różańcowej.
Znajdowali się na linji Cabanal. Noc była wymarzona dla wyładowania kontrabandy. Czy jednak oczekiwano ich?...
Dopiero teraz, zbliżając się ku lądowi, Proboszcz zaczynał coraz bardziej się niepokoić. Znał dobrze ten brzeg. Pozostać w oczekiwaniu parę godzin na morzu, znaczyło narazić barkę na łaskę i niełaskę wichru, a w końcu na rozbicie się jej o skały Levantu lub utknięcie na mieliźnie przed wybrzeżem Nazaret. Wracać zaś na pełne morze było niepodobieństwem. W pewnej bowiem chwili barka trzeszcząc wydała odgłos, który kazał przypuszczać, że już się zaczynała sączyć woda do jej naładowanego kadłubu. Skoroby musiała dłużej pozostać na morzu, rozleciałaby się niewątpliwie na drobne kawałki.
Tak czy inaczej trzeba było przybić do brzegu, choć i tam Nadobną mogło spotkać nieszczęście. Płynęła teraz ku czarnej masie lądu, popychana raczej przez fale niż wiatr.
Jakieś światełko mignęło trzykrotnie. Obaj bracia wydali jednocześnie okrzyk radości.
Na brzegu oczekiwał ich wuj. Dawał właśnie znaki. Jak nakazywał zwyczaj przemytników, osłonięty narzutką trzymaną za nim w ten