Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/182

Ta strona została przepisana.

Widok był niezwykły, niby jakaś senna mara.
Morze ryczało wśród nocnych ciemności. Zarośla trzcinowe kołysały się na wietrze czyniąc wrażenie wystającej bujnej czupryny mitycznych olbrzymów wrośniętych w ziemię. Fale nacierały tak gwałtownie, jak gdyby chciały wchłonąć w siebie ziemię. Chmara czarnych djabłów krzątała się nieumęczenie w milczeniu, wydostając z barki pakunki, a gdy tam zabrakło, wyławiając z pieniącej się wody i przerzucając je niby piłki, póki nie znikły gdzieś na brzegu, jak gdyby się zapadły pod ziemię. W chwilach, gdy wicher nieco ustawał, do uszu dochodziło skrzypienie oddalających się wozów.
Proboszcz spostrzegł wreszcie wuja, który będąc w nieustannym ruchu, dawał tu i ówdzie głosem energicznym i naglącym różne zarządzenia. Na nogach miał olbrzymie buty nieprzemakalne, w ręku zaś trzymał rewolwer.
Nie obawiał się wcale, że przyłapią go na gorącym uczynku. Strażnikom znajdującym się na najbliższym posterunku „posmarował łapy“, uważali więc jedynie na to, aby go zawiadomić we właściwym czasie, gdyby zachodziła możliwość przybycia ich przełożonego. Większą uwagę musiał zwracać na gromadę ludzi wyładowujących w milczeniu pakunki, Niejeden mając ręce dość