Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/193

Ta strona została przepisana.

pełna ryb. Dzieci sąsiadów wałęsały się brodząc po brudnej wodzie strumyka i goniąc za psami. Mieszkańcy innych domów również się grupowali przed drzwiami, pragnąc się oświeżyć na lekkim wiaterku wiejącym od strony morza. Do djabła! Jakże się muszą smarzyć mieszkańcy Walencji!
Tona postarzała się bardzo. Musiała już niedługo „wywrócić koziołka“, jak zwykła była mówić. Dobrze zakonserwowana o dość okazałej tuszy kobieta stawała się szybko staruszką. W bladem, błękitnawem świetle księżyca można było dostrzec, że głowę jej okrywały zbyt przerzedzone już siwiejące włosy, przez które jak przez siatkę, przeświecała zaróżowiona skóra. Twarz miała pomarszczoną o policzkach obwisłych. Czarne jej oczy, o których niegdyś tyle mówiono na całem wybrzeżu, posmutniały i zamgliły się. Obrzmiała oprawa oczu pomniejszała je coraz bardziej. Nic dziwnego, tak się wszystkiem przejmuje. Postępowanie zaś mężczyzn doprowadza ją do wściekłości. Uwaga ta miała dotyczyć Toneta, niewątpliwie jednak przychodził jej na myśl Martinez.
Zresztą sprawy się pogarszały. W traktjerni przybrzeżnej panowała już nędza. Roseta musiała chodzić teraz z koszyczkiem w ręku codziennie do Walencji do fabryki tytoniu, jak tyle innych zgrabnych i swobodnych dziewcząt o peł-