Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/199

Ta strona została przepisana.

Głazem, mający zazwyczaj dłoń tak mocno zaciśniętą, teraz był gotów z życzliwości dla swego siostrzeńca rzucać pieniądze całemi garściami. Na wybrzeżu zbierano cukierki i wychylano kieliszki jak dary, któremi darzyło Niebo.
Proboszcz wiedział dobrze, co należy czynić i jak się zachować. Wraz z całą swoją załogą udał się na plebanję, aby towarzyszyć księdzu w drodze stamtąd do barki. Don Santiago przyjął go z uśmiechem, którym witał dobrych parafjan. Co? Już czas?... Każe więc zawołać zakrystjana, aby przygotował kociołek i kropidło. Sam zaś będzie gotów za chwilę. Chodzi tylko przecie o jedną komżę, nic więcej.
Pascualo się jednak obruszył. Jakto? Tylko komżę? Nie. Również i kapę, najlepszą ze wszystkich. Chrzest jego barki nie jest sprawą małej wagi. Zresztą zapłaci za wszystko ile będzie potrzeba.
Don Santiago się uśmiechnął. Dobrze, kapa jest wprawdzie zbyteczna przy tej ceremonji, uczyni to jednak dla niego, ponieważ jest dobrym parafjaninem i postępuje ze wszystkimi uczciwie.
Wreszcie wszyscy wyszli z plebanji: zakrystjan naprzód z kropidłem i wodą święconą w kociołku, za nim zaś Don Santiago w towarzystwie właściciela barki oraz innych członków jej załogi. Ksiądz w jednej ręce niósł swój modlitewnik,