Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/218

Ta strona została przepisana.

W końcu mimo swej prostoduszności Proboszcz zaczynał rozumieć. Jakto?... Ktoż to był głupcem? Może on?... Czy Roseta to miała na myśli?... A więc niech w takim razie mówi wszystko... wyraźnie!
Byli już na pół drogi. Przystanęli na chwilę przed krzyżem. Proboszcz blady gryzł grube swe stwardniałe o przytartych paznogciach palce marynarza.
— Powiedzże więc wszystko wyraźnie!
Roseta jednak nic nie mówiła. Zaniepokoiła ją bladość i wyraz odrętwiały dobrodusznej twarzy jej brata. Mając dobre serce, zaczęła żałować, że może powiedziała za wiele.
Nie, nic nie wiedziała, dochodziły ją tylko plotki niepotrzebne. Dobrzeby było jednak unikać tego i starać się, o ile to jest możliwe, aby Tonet jaknajmniej przebywał w jego domu.
Proboszcz słuchał słów Rosety przychyliwszy usta do krana studni znajdującej się w pobliżu krzyża i pijąc łapczywie, jakgdyby pragnął zagasić ogień palący jego wnętrze.
Otarłszy niezgrabną ręką ociekające wodą usta ruszył dalej. Nie, to niemożliwe! Miałby być tak nieuprzejmym dla brata? Cóż biedny Tonet jest winien, że ludzie są tak bezczelni? Zamknąć drzwi przed nim, znaczyłoby to pragnąć jego zguby. Jeżeli się bowiem ustatkował nieco w osta-