Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/224

Ta strona została przepisana.

wanie. Nie było to jednak to samo, co teraz. Chłopcy usługujący jako lokaje lub robotnicy na olbrzymich jak miasto statkach nazywają siebie marynarzami! Wtedy się pływało na innych okrętach mniejszych wprawdzie, dumniejszych jednak niż Barcelona, załadowanych winem, które miało być wymienione na cukier na Kubie. Właściciele zaś ich w płaszczach i w kapeluszach wysokich zasługiwali na jaknajwiększy szacunek. Prędzejby się świat skończył, niż miałoby zabraknąć na pokładzie lampki przed obrazkiem Chrystusa z Grao. Umiano też zawsze odmawiać różaniec przy zachodzie słońca.
— O! zupełnie inne były wtedy czasy! I ludzie byli lepsi, — powtarzał zazwyczaj wuj Batistet poruszając poważnie głową o pomarszczonej twarzy z koźlą bródką i wyrzekając na bezbożność i zarozumiałość czasów obecnych. Na potwierdzenie zaś słów dodawał zwykłe swoje zaklęcie marynarskie.
Proboszcz słuchał go zawsze z zadowoleniem. Stary ten marynarz przypominał mu wuja Borrasca, dawnego jego mistrza. Niekiedy zaś zdawało mu się nawet, że słucha słów swego ojca. Inni jednak członkowie załogi, Tonet, dwuch marynarzy i chłopak, śmieli się ze starego, mówiąc, że nie powinien już pływać, lecz objąć sta-