Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/231

Ta strona została przepisana.

sposób chleb codzienny w tajemniczych głębinach, które niekiedy dają swe bogactwa życzliwie, niekiedy zaś buntują się, grożąc śmiercią marynarzom odważnym.
Po deskach ułożonych pochyło i łączących barki z brzegiem wędrowały tam i z powrotem nogi nieobute, spodnie żółte, twarze ogorzałe od słońca, a raczej nędzne stado rodzące się i umierające na brzegu i nie znające zazwyczaj innego świata jak tylko błękitne bezkresy. Owi ludzie na których nie czyniło żadnego wrażenia grożące im niebezpieczeństwo, narażeni nieraz nawet na śmierć, wyruszali na morze dlatego, by inni mogli zasiąść przy stole nakrytym białym obrusem i zastawionym półmiskami pełnemi jakby jakichś klejnotów koralowych, albo ryb pożywnych pływających w smacznym sosie.
Nędza nie obawiała się niebezpieczeństw, aby tylko zadośćuczynić wymogom dostatku.
Zaczynało zmierzchać. Ostatnie w okresie letnim moskity pękate i olbrzymie brzęczały w powietrzu roziskrzonem światłem jak pyłkiem złota. Morze nawet poza obrębem portu aż do samej linji horyzontu, na której się zarysowywał jak słaby obłoczek szczyt Mongo, było zupełnie spokojne.
Wsiadano bez przerwy na barki. Mężczyźni znikali coraz bardziej z brzegu. Kobiety rozma-