Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/240

Ta strona została przepisana.

przypominały podeszwy trzewików, płaszczki drżące ociekały śluzem, wreszcie przezroczyste jak kryształ krewetki, których ilość w tym roku była poprostu przerażająca, lśniły w poczerniałych koszach delikatnemi tonami perłowej macicy.
Barki zwijały olbrzymie swe żagle, nie przestając kołysać się na falach o kilka metrów od brzegu.
Wraz z przybyciem tej lub owej pary, gromady czekających na brzegu rzucały się naprzód, zatrzymując się w miejscu, do którego sięgały fale. Kłębiły się w zamieszaniu brudne perkalowe spódnice, czerwone twarze i rozczochrane włosy kobiet, podnoszących krzyk i kłócących się ze sobą, o to komu należało brać rybę. Chłopcy tymczasem skacząc z barek do wody sięgającej do pasa, znosili kosze napełnione rybą na brzeg, gdzie żony właścicieli barek odbierały im je, skoro stanęli bosemi nogami na suchym piasku.
Przestrzeń między brzegiem a barkami zapełniająca się powoli tłumem czyniła wrażenie lądu. Chłopcy biegali z dzbanami na ramieniu do studni znajdującej się przy Gazowni, aby zaczerpnąć świeżej wody dla członków załogi, którym już dokuczyła ciepła z baryłek. Dziewczęta podnosząc obstrzępione spódnice i obnażając swe nogi czekoladowego koloru, nie krępowały się wcale i bro-