Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/241

Ta strona została przepisana.

dziły po wodzie. W ten sposób pragnęły schwycić niepostrzeżenie przy sposobności z koszy trochę mniejszych ryb. Niektóre pary musiały pozostać do dnia następnego, należało więc je wyciągnąć na brzeg. Używano do tego wołów, które były własnością Związku rybaków. Piękne te okazy o jasnej sierści, olbrzymie jak mastodonty, poruszały się majestatycznie, kołysząc olbrzymiem podgardlem. Imponujący ich wygląd przypominał patrycjuszy rzymskich.
Woły sprzężone parami, wgniatając kopytami piasek, wyciągały na brzeg największe nawet barki. Kierował niemi chłopak chorowity i garbaty o pomarszczonej twarzy kobiecej. Mógł liczyć sobie od piętnastu do trzydziestu lat. Miał na sobie nieprzemakalny żółty płaszcz, z pod którego ukazywały się małe czerwone nogi tak wychudzone, że się uwydatniały uwypuklenia i spojenia poszczególnych kości. Zwano go poprostu Garbuskiem.
Dokoła barek wynurzających się coraz, bardziej z wody, kręciło się mnóstwo obdartych łobuzów z rozczochraną czupryną, ukazujących z wody górną tylko połowę swego ciała, jak orszak nereid i trytonów towarzyszących okrętom mitologicznym. Domagali się wrzaskliwie, by im rzucono garść wybiórków.