O świcie deszcz ustał. Latarnie gazowe rzucały niespokojne światło na czerwieniące się, niby zabarwione krwią kałuże ulicy. Na szarem tle nieba zarysowywała się nierówna linja dachów.
Skoro piąta wybiła, stróże nocni pozdejmowawszy swoje latarenki, zawieszone u rogów ulic i stąpając ciężko niemal bezwładnemi ze znużenia nogami, zaczęli opuszczać swe stanowiska. Mijając agentów, stojących po dwuch razem z nasuniętemi na głowę kapturami pelerynek i oczekujących na najbliższą zmianę warty o siódmej, pozdrawiali ich niedbałem: bon dia!
Od czasu do czasu słychać było zdaleka przeszywające ciszę świeżego porannego powietrza odgłosy gwizdków pierw szych pociągów, odchodzących z Walencji. Dzwony z wież kościelnych, jeden starczym rozbitym głosem, inne zaś jakby jakimś szczebiotem dziecięcym, schodzącym z tarasu na taras i zamieniającym się wreszcie w drżąco przenikliwą pobudkę nasrożonego koguta, zapowiadały prymarję.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/25
Ta strona została przepisana.
I.