Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/253

Ta strona została przepisana.

Żałował teraz, że postąpił tak brutalnie z bratową. Powinien był wysłuchać wszystkiego, wyjaśnić całą gorzką prawdę. Największy nawet ból z powodu strasznej pewności, jest łagodniejszy od wiecznego niepokoju.
— Tata!... tata!... — zawołał dźwięczny głosik z pokładu Kwiatu majowego.
Pascualet wołał ojca na kolację. Nie obchodziło go to jednak. Jakże mógł teraz jeść, gdy coś dławiło mu gardło i przygniatało go całego?
Zbliżywszy się ku barce rozmawiał z załogą głosem szorstkim i władczym. Mogli się zabrać do kolacji, on zaś pójdzie do Cabanal i jeżeli zaraz nie wróci, niech śpią do świtu, aż trzeba będzie wyruszyć na morze.
Oddalił się nie spojrzawszy nawet na syna. Jak mara przesuwał się po ciemnym brzegu w prostej linji, natrafiając niekiedy na stare barki, lub na kałuże powstałe po ostatnich burzach.
Uspokoił się teraz, idąc aby się zobaczyć z Rosario. Nie dźwięczały mu w uszach wśród strasznego szumu ostatnie obelżywe słowa, jakie mu rzuciła jego bratowa. Nie wżerały się w jego mózg czarne myśli. Zdawało mu się, że czaszkę ma pustą zupełnie. Piersi nie przygniatał ciężar. Szedł lekko niemal podskakując i nie dotykając ziemi. Czuł jeszcze w gardle jedynie jakby kość dławiącą i smak gorzki jakby po wypiciu w ody morskiej,