Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/261

Ta strona została przepisana.

coś ciepłego łechce jego policzki, niby przesuwający się po twarzy mały ogrzany płaz.
Otarł twarz ciężkim ruchem ręki. Na dłoni zaczerwieniła się krwawa plama. Doznawał bólu nosa. Zrozumiał, że padając uderzył się twarzą o ziemię, co spowodowało sączenie się krwi.
Rosario klęczała tuż przy nim ocierając mu twarz wilgotną szmatką.
Spojrzawszy na wystraszoną twarz Rosario, Proboszcz przypomniał sobie ostatnie jej słowa. Wzrok jego zapałał gniewem.
Mogłaby mu wcale nie pomagać. Sam potrafi się podnieść. Jest jej bardzo wdzięczny za to co już mu uczyniła. Nie potrzebuje go przepraszać. Jest zadowolony!... Podobne wiadomości bywają niezapomniane. Bardzo dobrze się stało, że nieco krwi upłynęło, inaczej bowiem mógłby kiedyś wyzionąć ducha na środku placu, gdyby nagle dostał ataku apopleksji... Ach, jakże cierpiał!... Ale to nic! Jest już zadowolony! Za długo był dobrym. Zmęczyło go to wreszcie. Czyż musi marnować swe siły, i oddawać uczciwy zarobek rodzinie? A tymczasem nie brak włóczęgów i djablic pragnących zguby rzetelnego człowieka. Ale to nic. To dobrze! Zapamięta sobie Cabanal Proboszcza, tego słynnego głupiego barana.
Wyrzekając i grożąc ochrypłym niewyraźnym głosem otarł wilgotną szmatką obolałą twarz. Ulżyło mu to widocznie.