Cisza panująca dokoła była dla niego tem, czem jest samotność zbiega, który się znalazł w pustyni, zdala od ludzi.
Wtem ujrzał opodal przed sobą smugę światła wychodzącego z otwartych drzwi jakiejś traktjerni. Drżąc z przerażenia, jakgdyby groziło mu jakieś niebezpieczeństwo, zaczął uciekać.
Gdyby go ktośkolwiek teraz zobaczył, umarłby ze wstydu. Pragnąłby uniknąć spotkania n«awet z najprostszym chłopcem do posług. Szukał ciemności i ciszy. Szedł szybkim krokiem nie czując wcale zmęczenia. Lęk go nie opuszczał ani na chwilę zarówno w zamarłych ulicach Cabanal, jak i na brzegu. Do djabła! Jakże się będą śmiać z niego rybacy! O, wszystkie barki znają już nie jedną o nim rozmowę i skrzypiąc również i same się wyśmiewały ze ślepoty właściciela Kwiatu majowego.
Niejednokrotnie już się budził z owego snu, wśród którego błąkał nieumęczenie.
Oprzytomniał na chwilę, gdy się znalazł przed własną barką, to znowuż przed samemi drzwiami swego domu w chwili gdy sięgał już ręką kołatki... Dobrze, że można było jeszcze uciec. Pragnął, póki miał czas, nieco spokoju i ciszy. Chwile zastanowienia przywracały mu poczucie rzeczywistości.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/264
Ta strona została przepisana.