bny krok... A zresztą, czyż Tonet był winien?... Bynajmniej. Sam winien. Widział to teraz bardzo jasno. Przecież ożenił się z narzeczoną biednego Toneta. Dolores i Tonet kochali się przedtem jeszcze gdy on nawet nie myślał o tem, by choć słówkiem napomknąć o ożenieniu się z córką wuja Paella. To było właśnie jego szaleństwo, że chciał mieć za żonę narzeczoną swego brata.
Cierpiał teraz, bo wiedział, że to wszystko musiało się stać. Czyż winni są oboje, że obcując ze sobą jako spokrewnieni, nie spostrzegli się nawet jak się obudziło w nich dawne uczucie?
Zatrzymał się chwilę, jakby oszołomiony ciężarem swej winy, do której się w duchu przyznawał. Otrząsnął się pragnąc zdać sobie sprawę, gdzie się znajduje. Stał na brzegu o kilka kroków zaledwie od traktjerni swej matki.
Widok starej, ponurej barki i ogrodzenia trzcinowego dokoła niej wywołał w nim wspomnienia przeszłości. Ujrzał siebie małym chłopcem gdy dreptał tu po brzegu, nosząc na ręku swego brata, tego kapryśnego djabełka, który mu nie dawał spokoju. Wzrok jego przeszył nawet stare deski barki i dotarł aż do wnętrza komórki. Wydało mu się, że czuje jeszcze ciepło pod kołdrą, którą byli przykryci obaj, on troskliwy opiekun, i tamten, towarzysz jego niedoli, tulący małą swą główkę do jego policzką.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/266
Ta strona została przepisana.