Rosario miała słuszność. To jego brat, a nawet więcej jeszcze, niemal syn, gdyż on częściej się zajmował miłym bębnem, niż matka. Był gotów na wszelkie jego rozkazy, jak przywiązany niewolnik.
I miałżeby go teraz zabić?... Ach, Boże mój, Boże!... Któżby mógł przypuścić nawet coś tak strasznego? Nie, przebaczy mu lepiej. Bądź jak bądź, był przecież chrześcijaninem i wierzył bez zastrzeżeń wszystkiemu, co mówił don Santiago, tak życzliwie usposobiony dla niego.
Cisza panująca na brzegu, ciemność zasłaniająca wszystko, a jednocześnie brak wszelkiej żywej istoty budziły w jego zapamiętałej prostej duszy drzemiącą łagodność i chęć przebaczenia.
Czuł się, jakby się na nowo urodził i zdawało mu się, że to ktoś inny myśli za niego. W cierpieniu umysł jego wysubtelniał.
Nie widział go teraz nikt, prócz Boga, przed którym musi zdać sprawę. A cóż Bogu na tem zależy, czy żona zdradza swego męża, czy też nie? To przecież drobnostka, jedna z marnych spraw robaczków pełzających po ziemi. Więcej zależy Mu na tem, aby człowiek był dobry i nie odpowiadał na niewierność popełnieniem nowej zbrodni.
Proboszcz wracał powoli do Cabanal. Doznał pewnej ulgi. Świeże powietrze przenikało do jego rozpalonej piersi. Jednocześnie osłabł znacznie.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/267
Ta strona została przepisana.