Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/268

Ta strona została przepisana.

Od samego bowiem rana nic nie jadł a prócz tego paliła go twarz.
Gdzieś daleko zegar wybijał godzinę... Druga! Jakże niepostrzeżenie mijał czas! Do rana jeszcze jednak było daleko.
Wszedłszy w jakąś uliczkę usłyszał śpiew chłopięcy. Widocznie jakiś kot szedł już na brzeg. Rozróżnił w ciemnościach jego sylwetkę idącą chodnikiem z dwoma wiosłami pod pachą i zwiniętemi sieciami w rękach. Spotkanie to zwróciło jego myśli w innym kierunku.
Walczyło w nim teraz dwuch ludzi, rozumiał to dobrze. Jeden, zwykły, pracowity, dobry i łatwowierny, kochający swoich najbliższych, drugi zaś, to ów zwierz, którego wyczuwał w chwilach gdy myślał o samej możliwości zdrady, a który teraz wobec zdrady stwierdzonej trząsł się z wściekłości.
W ciemnościach rozległ się szalony ostry śmiech Proboszcza. I któż to mówi o przebaczeniu? Co za głupota! Śmiał się teraz sam z tego głupca, który tak się rozczulił patrząc na traktjernię swej matki. Baran! Tchórz!... Wszystkie te jego szlochania, to tylko dowody jego tchórzostwa, braku odwagi do zemsty. Niech sobie przebacza don Santiago i inni, którzy umieją mówić tak ładnie. On jest marynarzem, silnym jak byk