Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/270

Ta strona została przepisana.

Chwycił ręką za kołatkę i zaczął szarpać nią tak silnie, że aż zaskrzypiały drzwi. Chciał krzyczeć, kląć aby mu otworzono, wyrzucać z ust straszne groźby, które kotłowały mu w czaszce, lecz nie mógł. Czuł, że głowa odrętwiała zupełnie, całe zaś życie koncentrowało się w sile rąk, które zdawało się chciały oderwać kołatkę, i nóg walących w drzwi, tak, że aż pozostawiały na nich ślady gwoździ, któremi było nabite obuwie.
To było mało. Należało uczynić coś więcej by nastraszyć znajdującą się w domu niegodziwą parę. Pochyliwszy się, porwał z ulicy kamień i rzucił nim jak pociskiem w drzwi, aż się dom cały zatrząsł.
Wśród ciszy, która zaległa wnet po owem gwałtownem uderzeniu, Proboszcz usłyszał szmer otwieranych przez sąsiadów okien. Pragnął zemsty, ale nie szyderstw mieszkańców Cabanal.
Zrozumiał śmieszność swej sytuacji, skoro go ujrzą bijącego w drzwi własnego mieszkania, w którem się znajdował ktoś inny. Przerażony możliwością nowych szyderstw uciekł czemprędzej kryjąc się za najbliższy róg ulicy.
Usłyszał szepty i śmiechy, poczem okna znowu się zamknęły i na ulicy zapanowała cisza jak przedtem.
Proboszcz mając wzrok marynarza, przyzwyczajony do ciemności, widział zza rogu drzwi