Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/272

Ta strona została przepisana.

Dopiero wieczorem dowiedział się o swojem nieszczęściu, a już czuje, że się postarzał i opadł z sił.
Wybiła trzecia. Jakże powoli płynęły godziny! Stał nieruchomo, czując, że odrętwienie opanowywało powoli jego umysł.
Nie planował już strasznych kar, nie myślał o niczem i kilkakrotnie zadawał sobie pytanie, co tu właściwie robi. Cały wysiłek swej woli skupił we wzroku, którego ani na chwilę nie odrywał od drzwi.
Minęło dosyć czasu od chwili, gdy zegar wybił pół do czwartej, gdy Proboszczowi się wydało, że drzwi jego domu zaskrzypiały. I rzeczywiście postać jakaś ukazała się w ciemnych drzwiach i zatrzymawszy się chwilę obejrzała się na prawo i na lewo, aby stwierdzić, czy nikt się nie przytaił na ulicy.
Proboszcz skostniały niemal od wilgoci czekał z zapartym oddechem, drzwi skrzypnęły znowu zamykając się.
Odpowiednia chwila się zbliżała. Wybiegł nagle zza rogu ku zbliżającej się postaci, która jednak spostrzegłszy to i mając dobre nogi odskoczyła w tył i zaczęła szybko uciekać. Sąsiedzi obudzeni przysłuchiwali się leżąc jeszcze w łóżkach szalonemu tupotaniu nóg, od którego drżały cegły chodnika.