Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/273

Ta strona została przepisana.

Zdyszani pędzili obaj w ciemności. Proboszczowi z jednej strony ułatwiała pościg jasna plama, jakby zawiniątko, które uciekający miał na plecach, z drugiej zaś, mimo wysiłków, czuł, że wkrótce straci ją z oczu, gdyż przestrzeń między biegnącymi coraz bardziej się zwiększała. Nogi marynarza mogły się trzymać mocno podczas burzy, ale nie biec, tembardziej, że były zdrętwiałe niemal z wilgoci. Wiedział też doskonale jak zwinnym i lekkim był brat od dzieciństwa.

Na jednym z zakrętów stracił go z oczu. Możnaby było sądzić, że się mara rozwiała. Nie mógł dojrzeć Toneta w żadnej z rozchodzących się ulic. Wszelki ślad po nim zaginął. Co za nogi ma ten łotr!

Zaczynały już się otwierać niektóre drzwi. Pracowici rybacy wychodzili z domu na brzeg. Proboszcz obawiając się świadków skrył się czemprędzej z widoku.

Pościg był daremny. Proboszcz stracił już nawet wszelką nadzieję zemsty. Skierował się na brzeg drżąc z zimna. Nie mógł skupić ani woli ani myśli, godząc się z losem.

Dokoła barek zaczynał się ruch. Marynarze po przespaniu się chodzili po brzegu z latarenkami w ręku, czyniącemi wrażenie robaczków świętojańskich.

Proboszcz ujrzał światło w traktjerni matki. Roseta uchyliła okiennicę drewnianą, zamykającą