Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/297

Ta strona została przepisana.

znowuż pogrążając go w pianę. Mąciło się już w głowie od straszliwego kołysania się barki. Niekiedy pół pokładu niemal znajdowało się w wodzie. Maszt się pochylał co chwila to w tę to w ową stronę, kąpiąc swą reję.
Uwaga!... Bałwany niosły już śmierć. Jeden z nich blady, zdradziecki, bez piany i bez szumu natarłszy z tyłu przykrył swą masą cały pokład i wnet przesunął się jakby zagarniająca silna dłoń.
Właściciel uderzony w plecy, zgiął się głową dotykając kolan, nie wypuścił jednak z rąk steru ani się przesunął z desek, do których, jak się zdawało, był przytwierdzony. Fala go ogarnęła w chwili, gdy usłyszał trzask straszny, jakby się barka rozpadała w drobne kawałki. Gdy przeszła błyskawicznie, słyszał w dalszym ciągu jeszcze niby odgłos pocisku zaczepiającego powierzchnię pokładu.
Potężny bałwan zerwawszy liny potoczył z szybkością szaloną baryłkę z wodą druzgocząc wszystko po drodze. Zadrasnąwszy lekko twarz Pascualeta, baryłka się przesunęła pod masztem, do którego byli uwiązani wuj Batiste oraz dwaj marynarze.
Pocisk olbrzymi był równie straszny jak szybki. Krzyk rozdarł powietrze. Proboszcz mimo swej odwagi przysłonił ręką oczy.