Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/30

Ta strona została przepisana.

Waga tymczasem była zajęta przez handlarzy pieczywa, zuchowatych młodzieńców o brwiach przyprószonych mąką. W olbrzymich fartuchach i z zawiniętemi rękawami znosili ciężkie worki ciepłego jeszcze chleba, tak różniącego się zapachem od niemiłej woni zgnilizny. Oczekujące tymczasem swojej kolei handlarki wykłócały się z urzędnikami i przechodniami, gapiącymi się na większe gatunki ryb. Tłum oczekujących wzrastał coraz bardziej, wciąż bowiem podchodziły nowe handlarki z koszami na głowach i w rękach. Szeregi ustawionych koszyków ciągnęły się prawie do mostu. Urzędnicy odzywali się gniewnie do natrętnych handlarek, ogłuszających ich co rana swym wrzaskiem. Traktowali je jak stado owiec.
I rzeczywiście czyniły zgiełk straszny, wtrącając do rozmów swych co chwila okrzyki z niewyczerpanej studni wyrażeń, które można słyszeć jedynie w portach Levantu. Znalazłszy się w gromadzie przypominały sobie urazy z dnia poprzedniego lub podtrzymywały kłótnię rozpoczętą o świcie na brzegu. Kłótniom towarzyszyły często niezbyt przyzwoite gesty. Dla nadania słowom większej wyrazistości uderzano się po biodrach lub wygrażano pięściami. Niekiedy jednak, gdy tego najmniej się można było spodziewać, wśród gniewnych wyzwisk rozlegały się kaskady