Proboszcz śledził jego ruchy z pewną pogardą w oczach. Nie żałował już tego co uczynił. Bóg pozwolił mu uniknąć popełnienia zbrodni. Za chwilę zginie sam wraz z bratem fałszywym. Zdrajczyni zaś, która została na lądzie, niech sobie żyje. Czyż życie już samo nie będzie teraz dla niej męczarnią? Poznał dobrze fałsz życia.
Jedyną prawdą jest śmierć, która nie zdradzi. Nawet morze jest obłudne. Potulne i milczące pozwala rybakom ciągnąć korzyści a nawet im pochlebia i każe wierzyć w bezgraniczną swą dobroć, aż wreszcie tego lub owego dnia wydobywa swe pazury i gubi ufających mu ludzi z pokolenia na pokolenie.
Myślał o wszystkiem naraz, chaotycznie, jak gdyby bliskość śmierci podniecała jego wyobraźnię.
Spojrzawszy na podnoszącego się z otworu barki Toneta, osłupiał ze zdumienia, spostrzegł bowiem w jego ręku pas ratunkowy, podarowany przez matkę, o którym zupełnie zapomniał.
Toneta nie zmieszał wcale piorunujący wzrok brata ani jego pytanie, rzucone głosem ochrypłym.
Co miał czynić? Jakto co? Płynąć. Wszak nadeszła chwila ostatnia. Każdy niech się ratuje jak może. Przecież nie będzie ginął jak szczur w raz z barką, woli raczej się rozbić o skałę.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/305
Ta strona została przepisana.