nocy wspólnie z tą... nędznicą, która pozostała teraz na lądzie. Jeżeli go nie zabił, to jedynie dlatego, że mogli zginąć razem na morzu.
Ten chłopak jednak, którego nazywał dawniej swym Pascualetem, nic nie zawinił i nie zasługuje na śmierć. Możliwe, że się utopi, owszem, prawie jest pewne, ale... kto wie?... wszak jest niewinny... może się uratuje. Prędzej, Tonet, pas!... Owoc zdrady i hańby był jego synem. Ojciec zaś, choć sam jest łotrem, powinien wszystko uczynić dla syna.
— Prędzej!... Bo zabiję jak psa!
Tonet uśmiechnąwszy się dziko z całym cynizmem przyznał słuszność Proboszczowi.
Bardzo możliwe, że Pascualet jest jego synem, tak, ale skóra własna jest droższa.
Nie zdołał jednak dokończyć włożenia na siebie pasa. Brat skoczył w jednej chwili do niego i na oślizgłym skrzypiącym pokładzie, atakowanym przez fale, zaczęło się tupanie wśród walki. Tonet upadł wreszcie nawznak.
Brat bowiem pchnął go dwukrotnie nożem w bok, dopełniwszy zemsty, której pragnął od poprzedniego wieczoru.
I odruchowo niemal włożywszy na chłopca pas ratunkowy, porwał go i rzucił ponad sterem, niby worek z piaskiem do wody. Widział jak wypłynął na powierzchnię i skrył się znowu za falą.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/307
Ta strona została przepisana.