Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/36

Ta strona została przepisana.

rzenia. I mimo swej słabej kompleksji podniosła jak garstkę słomy ciężkie kosze, które tak ją przedtem zmęczyły i ustawiła na wadze.
W mieście zaczynał się już ruch dzienny. Ukazały się przepełnione mimo wczesnej godziny tramwaje, po obu zaś stronach ulic szły jedne za drugiemi gromady spieszących po chleb swój codzienny robotników z papierosami w ustach i węzełkami ze śniadaniem. Niektórzy z nich mieli jeszcze oczy zaspane.
Szara mgła z początku jakby poszarpana w strzępy zaczęła znikać zupełnie z chwilą, gdy na horyzoncie ukazała się wspaniała tarcza słoneczna złocąca oślepiającym blaskiem kałuże błota i rzucająca na ściany domów światło niby czerwonawej łuny pożaru.
Z każdą chwilą ruch w mieście coraz bardziej się wzmagał. Służące z koszami na rękach szły wolnym krokiem po zakupy; czyściciele ulic zgarniali błoto nagromadzone w ciągu nocy; nad rzeką pędzono krowy mleczne z dzwoneczkami u szyi; otwierano zawieszone barwnemi reklamami drzwi sklepów, wymiatanych energicznie, tak iż kurz kłębami wydostawał się nazewnątrz, złocąc się w promieniach słonecznych.
Do każdego wozu, który stanął przy Targu podbiegały wnet stare wynajmujące się do noszenia koszy kobiety, okazując uległość iście nie-