Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/62

Ta strona została przepisana.

Na brzegu zakotłowało. Ludziom znającym się na niespodziankach morza nie trudno było przewidzieć, że się zbliża burza, która może poczynić spustoszenia w niejednej rodzinie rybaczej.
Biedne kobiety w trzepocących na wietrze spódnicach biegały niespokojnie po brzegu, wołając rozpacznie i polecając się świętym, do których miały nabożeństwo szczególne, gdy tymczasem mężczyźni o bladych zachmurzonych twarzach z papierosem w ustach, wdrapawszy się na barki wyciągnięte na brzeg, spoglądali badawczym wzrokiem wytrawnych marynarzy na ciemny horyzont, to znowuż za chwilę z zaniepokojeniem przenosili wzrok na niezbyt pewne wejście do portu, lub na molo, gdzie się już pieniły fale rozbijając się o wystające rude gromady głazów.
Myśl o niepewnym losie tylu żywicieli rodzin, których burza zaskoczyła na morzu, napełniała trwogą pozostałe na brzegu ich żony. Każdy nowy ryk wichru wywoływał poruszenie gwałtowne gromadzących się tłumów, zdających sobie z przerażeniem sprawę o możliwości rozdarcia się w danej chwili żagla lub zdruzgotania masztu na płynącej barce.
W pewnej jednak chwili na czarnym już niemal horyzoncie ukazał się niby koroneczka piany morskiej, szereg unoszących się do góry, to zno-