Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/64

Ta strona została przepisana.

biety, które już mogły uściskać na brzegu swych mężów i synów. Pozostali na morzu płynęli gdzieś wśród ciemności w barce, niby w jakiejś trumnie, skaczącej z fali na falę, lub wirującej nad przepastną głębiną i skrzypiącej pod nogami. W jednej chwili mogła być zdruzgotana, lub zalana górą piętrzącej się wody.
Mimo, że deszcz lał przez całą noc, zrozpaczone kobiety pozostały aż do rana na molo wśród ryczących fal. Bez suchej nitki na sobie, siedziały z podwiniętemi nogami na czarnem błocie, zmieszanem z miałem węglowym, błagając rozpacznie głuche niebo, to znowuż rwąc sobie włosy i bluźniąc zapamiętale.
Ranek był bardzo piękny! Słońce uśmiechnięte obłudnie wyłoniło się na horyzoncie ponad równą linję spokojnego, gdzieniegdzie tylko jeszcze zapienionego morza, odbijając się w niem złotemi lekko drżącemi refleksami. Było pięknie, jak gdyby nic szczególnego nie zaszło! A jednak już pierwsze promienie słoneczne ozłociły leżący na brzegu, zaryty częściowo w piasku, pokazujący swoje wnętrzności bryg norweski. Na zdruzgotanych jego masztach powiewały jeszcze resztki żagli.
Nie trudno było się domyślić, że załadowany był drzewem. Ciągle jeszcze bowiem łagodne fale morskie podbijały do brzegu olbrzymie belki oraz