cząc naczynia, usługując gościom, dając jeść kurom i wieprzowi, wreszcie bacząc pilnie na skierczącą od czasu do czasu na ogniu patelnię.
Ilekroć wśród drzemki za ładą w godzinach południowych spostrzegła przed sobą Pascualeta, doznawała uczucia miłej niespodzianki. Zdawało się jej, że widzi swego męża takim, jak go poznała w dzieciństwie, gdy jeszcze jako chłopiec do posług pomagał rybakom na barce, widzi tę samą uśmiechniętą twarz o pulchnych policzkach, tę samą niską i krępą figurę, te same silne krótkie nogi, to samo szczerze, pilne i stanowcze spojrzenie zjednujące mu imię „dobrego chłopaka“.
I rzeczywiście charakter miał dobry. Będąc jednak z natury delikatnym i nieśmiałym zamieniał się w prawdziwego zwierza skoro w grę wchodziło zarobienie pesetów. Kochał morze, na którem się rodzą ludzie odważni i które daje żywność umiejącym ją zdobyć.
Gdy miał już lat trzynaście, życie w traktjerni zaczęło mu się wydawać zbyt uciążliwe. Nie ukrywał tego bynajmniej. Z ust jego jednak wychodziły tylko pojedyńcze wyrazy, lub urywane zdania. Było to wszystko, na co mu pozwalała twarda jego głowa. Czuł, że nie był stworzony do pomagania w traktjerni. Zajęcie to uważał za odpowiednie dla brata, nie lubiącego wysiłków, jego samego jednak nie zadowalało bynajmniej.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/79
Ta strona została przepisana.