Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/85

Ta strona została przepisana.

brakło mu nigdy u matki jedzenia, kręcił się zazwyczaj w porcie przy wyładowywaniu statków szkockich i korzystając z nieuwagi pracujących, chwytał rybę wędzoną, kładł ją pod pachę i umykał wnet jaknajdalej. Prawdziwe skaranie boskie! Dwanaście lat skończył urwis a wcale niema ani chęci do pracy, ani szacunku dla matki, choć już niejedną miotłę zniszczono na jego plecach!
Tona wylewała swoje żale przed Martinezem, młodym strażnikiem, pełniącym swą służbę w pobliżu i przesiadującym zazwyczaj w godzinach największego upału w cieniu werandy traktjerni z karabinem u nóg. On jednak słuchał z roztargnieniem wyrzekań karczmarki, spoglądając co chwila na horyzont morza.
Martinez pochodził z Huelya w Andaluzji. Przystojny i miły ten młodzieniec noszący dumnie codzienny mundur żołnierski, podkręcał elegancko co chwila podczas rozmowy jasne swe wąsy.
Tona była pełna podziwu dla niego. O! człowieka „edukowanego“ zdaleka można poznać. Nie ukryje się choćby chciał. A jak pięknie mówi! Aż miło go słuchać! Odrazu widać, że uczony!... Nic dziwnego! Przecież był kilka lat w seminarjum w swojej prowincji! I jeżeli teraz tu się znajduje to dlatego, że nie chciał być księdzem, gdyż pociągał go świat; pokłócił się więc z rodziną i wstąpił do korpusu straży celnej.