Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/87

Ta strona została przepisana.

by oberwany, opuszczony, niby jakaś niepotrzebna istota. Czyż możnaby było na to pozwolić i nie zająć się nim, skoro się ma dobre serce?
Latem w godzinach popołudniowych, gdy promienie słoneczne rozpalały złocący się ogniem piasek na opustoszałym brzegu, można było widzieć często ten sam obrazek: Martinez siedząc na wyplatanym stołku za ladą czytał jakąś książkę zatłuszczoną, z pozaginanemi rogami. Były to dzieła ulubionego jego autora Perez Escricha, które przechodziły przez ręce wszystkich żołnierzy pełniących służbę na wybrzeżu.
Pani Tona nie myliła się bynajmniej. To z tych właśnie grubych książek, dla których nie umiejąc czytać miała jakiś zabobonny szacunek, Martinez czerpał zapas pięknych wyszukanych a jednocześnie mądrych filozoficznych słów wzbudzających jej podziw.
Siedząc przy drugim końcu lady i szyjąc na oślep, pilnie i długo wpatrywała się w jasne wąsy Martineza, lub podziwiała piękne linje jego nosa czy wreszcie gustowny przedział w złocących się włosach.
Martinez podniósłszy na chwilę głowę przy odwracaniu kartek czytanej książki i spostrzegłszy na sobie uporczywy wzrok Tony, lekko się rumienił, poczem się znowu zagłębiał w czytaniu.
Karczmarka zaczynała wtedy wyrzucać sobie to co czyniła. Bo i cóż to mogło znaczyć?...