Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/88

Ta strona została przepisana.

Wszak za życia swego męża nigdy nie przyglądała się nikomu tak długo dla zapamiętania rysów twarzy. A teraz całemi godzinami patrzy jak obłąkana na Martineza, kompromitując siebie samą. I cóżby było, gdyby ludzie to spostrzegli?... Żeby też tak się przywiązać do tego człowieka!... Ha, nic zresztą dziwnego!... Jest przecież miły, przystojny!... Tak pięknie mówi!...
Ach, jakże nierozsądne myśli przychodzą do głowy! Ma przecież blisko już lat czterdzieści, nie pamięta dobrze, ale z pewnością nie mniej niż trzydzieści siedem, gdy tymczasem on nie skończył jeszcze dwudziestu czterech... Ale, cóż u djabła, czyż miałaby się uważać za starą? Przeciwnie, czuła, że jest jeszcze pełna życia, dowodem tego były zresztą nieustanne naprzykrzania się zgrai lądującej z barek. Może więc myśli, które jej przychodziły do głowy nie były znowu tak niedorzeczne, jakby to w pierwszej chwili mogło się zdawać. Boć przecie nawet wojskowi, koledzy Martineza, czynili nazbyt wyraźne przypuszczenia, podobnie jak handlarki przybywające po zakupy codzienne na brzeg.
Wreszcie musiało się stać to, czego się spodziewano. Tona starając się uspokoić swoje sumienie, usprawiedliwiała się sama przed sobą. Dzieci jej potrzebowały opieki ojcowskiej, a któżby mógł zapewnić ją lepiej od Martineza? I ener-