giczna amazonka, która niejednemu natrętnemu rybakowi dała należytą odprawę, zdecydowała się zwalczyć również nieśmiałość żołnierza. I rzeczywiście pierwszy krok uczyniła sama. Martinez mając umysł zajęty sprawami bardziej wzniosłemi nie dbał zupełnie o rzeczy poziome, Tona więc mogła uczynić z nim co chciała.
Dowiedziano się wkrótce o tem. Tonę jednak bynajmniej to nie gniewało. Owszem, pragnęła sama tego, by wszyscy się dowiedzieli, że dom jej ma opiekuna. Ilekroć musiała wyjść z domu do Cabanal dla załatwienia jakiejś sprawy, mogła być zupełnie spokojną zostawiając w traktjerni Martineza, który, siedząc i teraz pod daszkiem trzcinowym z karabinem u kolan, spoglądał od czasu do czasu na horyzont morza.
Chłopcy zdawali sobie również sprawę z tego co zaszło. Proboszcz w chwilach swego przebywania na lądzie obserwował matkę ukradkiem, nieustanna zaś obecność w traktjerni blondyna w uniformie krępowała go i onieśmielała. Natomiast uśmiech złośliwy Toneta zdradzał wyraźnie, że sprawa cała była szeroko omawiana niejednokrotnie przez wałęsających się po brzegu łobuzów. Teraz już się nie bał wcale, jak dawniej, surowej postawy żołnierza przemawiającego do niego, przeciwnie, nie chcąc wcale słuchać tego co mówił, oddalał się czemprędzej pogardliwie w podskokach.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/89
Ta strona została przepisana.