Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/100

Ta strona została przepisana.

o piękności pustynnego morza, a ręka bez protestu pozwoliła na uścisk pieszczotliwy palców. Doktorka była daleko; on zaś, z westchnieniem pełnem hipokryzji, otoczył wolnem ramieniem kibić Frei i pochylił się ku jej szyi, jakby chcąc ucałować sznur pereł.
Mimo, iż był silnym, odepchnięto go gwałtownym gestem; Freya, już wyzwolona z objęcia, o dwa kroki odeń, patrzyła nań z wyrazem oczu tak wrogim, jakiego jeszcze dotąd nie widział.
— Bez tych dzieciństw, kapitanie! Ze mną to nie prowadzi do celu... Traci pan czas napróżno.
I nie dodała ani słowa więcej. Chłód jej i niemowność przez całą resztę wycieczki dały marynarzowi do zrozumienia, do jakiego stopnia się pomylił. Próżno usiłował się znaleźć u jej boku; manewrowała zawsze tak, by doktorka wciąż była między nimi.
Wróciwszy na stację, schronili się przed słońcem do niewielkiego saloniku o kanapkach, pokrytych zakurzonym pluszem. W oczekiwaniu na pociąg Freya dla rozrywki wydobyła z torebki papierosa ze złoconym końcem; wnet potem opjumowany dym z egipskiego tytoniu począł się lekkiemi zwojami unosić ku górze śród pasem słonecznych, przedostających się przez zamknięte zazdrostki.
Ferragut, który wyszedł był dowiedzieć się o godzinę nadejścia pociągu, przystanął w progu zdumiony, widząc, z jakiem ożywieniem obie panie rozmawiają po... niemiecku. Spostrzegłszy marynarza, przeszły niezwłocznie na angielski.
Chcąc się wmieszać do rozmowy, kapitan zapytał Frei, ile znała języków.
— Bardzo niewiele: Osiem zaledwie. Doktorka zna ich zapewne ze dwadzieścia. Zna języki ludów, jakie już od szeregu wieków nie istnieją.
Młoda kobieta wyrzekła słowa te z taką po-