Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/108

Ta strona została przepisana.

A jednocześnie niecierpliwiła ją monotonia jego słów.
— Nie potrzebuje pan mówić dalej, panie kapitanie, — przerwała wreszcie. — Zgaduję wszystko, coby mi pan mógł jeszcze powiedzieć; zresztą już tylekroć razy słyszałam to, co mi pan powiedział: „Nie sypia pan, jeść pan nie może, żyć pan nie może; a wszystko to z mojej winy“. Istnienie pańskie stanie się niemożliwością, jeśli pana nie będę kochała. Jeszcze parę zdań, a pocznie mi pan grozić, że się pan zestrzeli, jeśli się panu nie oddam... Jakaż to stara piosnka! Wszyscy to powtarzają. Niema chyba stworzeń, bardziej pozbawionych oryginalności, niż mężczyźni, gdy czegoś zapragną...
Byli teraz z jednej z alej spacerowych. Poprzez palmy i magnolje widać było po jednej stronie rozsłonecznioną zatokę, po drugiej — przepyszne gmachy na wybrzeżu Chiaia. Malcy w łachmanach biegli dokoła nich, goniąc się wzajem...
— A więc, zakochany wilku morski, — ciągnęła Freya, — niech pan nie sypia, nie jada, niech się pan zabije, jeśli taki kaprys przyjdzie panu do głowy: ja pana kochać nie mogę, nie będę pana kochała nigdy. „Lasciate ogni speranza!“[1] Życie nie jest wieczną tylko zabawką, ja zaś mam inne sprawy na głowie, daleko ważniejsze, które mi cały czas pochłaniają.
Mimo śmiech figlarny, jaki tym słowom towarzyszył, Ferragut wyczuł w nich stanowczość bezwzględną.
— Wszystko więc będzie napróżno? — rzekł ze zniechęceniem. — Nawet, gdybym się zdobył na najwyższe poświęcenia? Nawet, gdybym pani dowiódł, że ją kocham, jak jeszcze nigdy nie kochano?

— Wszystko napróżno, — odrzekła szczerze, nie przestając się uśmiechać.

  1. Utraćcie wszelką nadzieję.