Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/109

Ta strona została przepisana.

Podeszli do niewielkiej świątyni — kilku białych kolumienek i kopuły — okolonej kratą. W centrum widać było popiersie Wirgiljusza: olbrzymią głowę o neco kobiecej urodzie. Freya przystanęła.
— Tu i ani kroku dalej, — rozkazała. — Pójdzie pan swoją drogą. Co do mnie, ja wracam na Chiaię. Nim się jednak rozstaniemy w zgodzie, jak przyjaciele, da mi pan słowo, że nie będzie mnie pan śledził, że nie będzie mnie pan prześladował miłosnemi wynurzeniami, że nie będzie pan wtrącał się do mego życia.
Ulises nie odpowiadał. Pochylił głowę przygnębiony. Rozczarowanie potęgowała teraz boleść zranionej miłości własnej. Tyle sobie przecież obiecywał po owem pierwszem spotkaniu sam-na-sam!
Freyę żal zdjął na widok tego smutku.
— Niech pan nic będzie dzieckiem... To przejdzie. Proszę myśleć o swoich sprawach, o rodzinie, wyczekującej pana tam, w Hiszpanji... A wreszcie, na świecie przecież tyle jest kobiet. Nie jestem bynajmniej jedyna...
Ferragut jednak jej przerwał. Przeciwnie, była jedyną, jedyną! I powiedział to z takiem przekonaniem, że znów uśmiechnęła się z wyrazem politowania.
Natarczywość Ulisesa poczynała ją już irytować.
— Panie kapitanie, znam pana dokładnie. Jest pan egoistą, jak wszyscy mężczyźni Statek pański wskutek uszkodzeń musi stać w porcie; przez miesiąc musi pan tu czekać na lądzie; spotyka pan w drodze kobietę, która popełniła głupstwo, przypominając panu poprzednią znajomość; powiada więc pan sobie: „Wspaniała sposobność zabicia nudów wyczekiwania“. Gdybym panu uwierzyła i uległa pańskim zachciankom, za kilka tygodni, gdy już statek byłby gotów, bohater mej miłości, paladyn moich snów puściłby się na morze, rzucając mi, jako ostatnie pożegnanie: „Bywaj zdrowa, idjotko!“