Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/110

Ta strona została przepisana.

Ulises zaczął protestować z energją. Nie; on pragnął, by statku nigdy nie naprawiono; z niepokojem liczył upływające dnie. Jeśli tego trzeba będzie koniecznie, wyrzeknie się „Mare Nostrum“ i nazawsze pozostanie w Neapolu.
— A cóżbym ja tu robiła w Neapolu? — przerwała Freya. — Jam tu ptakiem przelotnym, jak i pan. Niechże pan idzie swoją drogą, rekinie pijany miłością, i niech mi pan pozwoli, bym i ja swoją poszła. Niech pan sobie wyobrazi, że jesteśmy, dwiema łodziami, co się spotkały na jasnem morzu i wymieniają sygnały powitalne, życząc sobie wzajem powodzenia i rozstają się z sobą następnie, by, się nigdy więcej już może nie spotkać.
Ferragut potrząsnął głową przecząco. To tak być nie może. Nigdy się nie pogodzi z tem, by ją na zawsze już miał stracić z oczu.
— Wydaje mi się pan sympatycznym, kapitanie, — odparła Freya, — ale skńczy się to tem, że zacznę pana nienawidzieć. Słyszy pan, nieznośny argonauto? Znienawidzę pana, bo nie postępuje pan jak przyjaciel, bo mówi mi pan tylko o jednej i tej samej rzeczy, bo jest pan postacią, jakby, wyciętą z romansu; jest pan przedstawicielem rasy łacińskiej, może niezmiernie zajmującym dla innych kobiet, dla mnie jednak wprost nie do zniesienia.
Twarz jej skurczyła się w wyrazie jakby wzgardy i politowania.
— Ach, ta rasa łacińska! Wszyscy wy jesteście tacy sami: Hiszpanie, Włosi, Francuzi! Wszyscy zrodzeni do tego samego. Ledwie napotkają kobietę, godną pożądania, już poczytywaliby sobie za ujmę, gdyby się nie domagali jej miłości i wszystkiego, co poza tom idzie... A czyż mężczyzna i kobieta nie mogą być poprostu przyjaciółmi? Czyżby pan nie mógł być mym bardzo serdecznym kolegą i traktować mnie, jak swą współtowarzyszkę!