Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/111

Ta strona została przepisana.

Ferragut zaprotestował z całą energją. Nie, nigdyby nie mógł. Kochał ją, a jeśli odepchnięto go z takiem okrucieństwem, to miłość wzrośnie tylko tem bardziej. Był tego pewien.
Frei głos zadrżał i począł świszczeć, jak cięcie biczem. W oczach zalśniły jej jakieś złe błyski. Popatrzyła na swego towarzysza, jak na wroga, któremu życzyć mogła śmierci.
— Dobrze więc, niechże pan wie. Nie cierpię mężczyzn: nie cierpię ich, bo ich znam. — Życzę im wszystkim śmierci, wszystkim!... Możebym uczyniła wyjątek dla pana!... Z całą swą arogancją junacką jest pan naiwny jak dziecko. Sądzę, że mógłby pan zasypać kochaną kobietę kłamstwami wszelkiego rodzaju, ale kłamstwami, w które pan sam wierzyć poczyna... Inni jednak, ach, ci inni... jakżeż ja ich nienawidzę!
Patrzała na biały gmach Akwarjum, przeglądający z poza kęp drzew.
— Chciałabym być, — ciągnęła w zamyśleniu — jednem z tych stworzeń morskich, pożerających podobne sobie stworzenia i niweczących wszystko, cokolwiekbądź napotykają po drodze.
Ulises zapytywał się w duchu, czy nie zakochał się wypadkiem w obłąkanej. Niepokój jego, zdziwiony, pytający wyraz oczu przywróciły Frei przytomność umysłu:
— Żegnam pana, panie kapitanie. Proszę mnie już nie wyciągać więcej na słowa, gotów pan zwątpić, bym była przy zdrowych zmysłach... Teraz wie pan: jesteśmy przyjaciółmi i nic pozatem. Niech pan nie myśli nawet o niczem więcej. Proszę mi dalej nie towarzyszyć. Zobaczymy się jeszcze... Odszukam pana sama... Żegnam pana.
Ferragut pozostał, choć miał ochotę iść za nią. Ona zaś poszła szybko, jakby chcąc uciec od słów, wypowiedzianych poprzed malutką świątyńką poety.