Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/118

Ta strona została przepisana.

Poczęła się tłumaczyć, co tu robi o tak spóźnionej porze. Oddawna już nie była w Akwarjum. A przecież lubiła swój basen mątw, jak melancholijne samotnice lubią swe klatki z podzwrotnikowemi ptakami.
Ubóstwiała te potwory z poza kryształowej szyby; przed śniadaniem też poczuła nagle niepohamowaną chęć ich zobaczenia. Obawiała się, że dozorcy może niedość obficie je karmią pod jej nieobecność.
— Niech pan zobaczy, jakie one cudne!
Pokazywała na pusty, jak się zdawało, basen. W obumarłej wodzie nie było widać najmniejszego ruchu żywych stworzeń. Ale Ferragut, idąc za wzrokiem Frei i dzięki doświadczeniu, wyniesionemu z poprzednich odwiedzin, dostrzegł przecież trzech mieszkańców wodnej przegrody.
Obdarzone, jak wszystkie z ich rodzaju, zdolnością zmieniania wyglądu — mątwy przeistoczyły się w kamienie. I tylko wytrawne oko mogło je wypatrzeć, ukryte w szczelinach pośród głazów. Gładka ich skóra okryła się naroślami i zmarszczkami a nawet ubarwiła się tym samym, co i sąsiednie kamienie, kolorem. I podobne do trzech występów skalnych wyczekiwały zdradliwie na zdobycz, jakgdyby to było w głębinie morza.
— Zaraz je pan zobaczy w całym ich majestacie, — ciągnęła dalej Freya. — Dozorca zaraz ma im dać jeść... Biedactwa! Nikt się o nie nie troszczy; wszyscy je nienawidzą. Mnie tylko zawdzięczają swe dodatkowe posiłki.
Jakgdyby w przeczuciu pożywienia jeden z tych trzech kamyków drgnął i począł się mienić. Elastyczna jego powłoka się rozciągnęła, pokryła się barwnemi smugami, poczęły po niej przelatywać jakby mgiełki różowe i zielone, sypać się na nią poczęła jakby śnieć migotliwa. Z pośród dwóch fałd błysnęło żółtawe oko okrutne, a bezmyślnie nieruchome, mgława źrenica, podobna do oczu