Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/121

Ta strona została przepisana.

czyć, aż przypłaszczyło się stopniowo i rozciągnęło na dnie basenu. Ramiona znikły, widać było tylko drżącą masę, wzdłuż której sunęła zwolna, z końca w koniec, jakby w szeregu fal, nabrzmiałość trawienna.
Żer padał w dalszym ciągu; pozostałe mątwy rzucały się kolejno, rozwijały w gwiazdę, potem kurczyły si? znowu, by trawić zdobycz.
Freya patrzyła na ten ohydny festyn, drżąc i rozkoszy. Ulises czuł, jak się doń instynktownie przyciskała. Chwilami odrywała się odeń gwałtownym, nerwowym wstrząsem.
Oczy jej parokrotnie odwracały się od straszliwego widowiska i wpatrywały się w Ulisesa z dziwnym wyrazem obłędu.
Przez zwarte zęby głosem, przerywanym przez emocję, sławiła krwiożerczość potworów. Żałowała, że sama nie ma ich siły ani okrucieństwa.
Jak na pierwszej ich wspólnej przechadzce pod świątyńką poety ogarnęła ją nagle głucha nienawiść do mężczyzn. Pożądała ich zguby. Mówiła o tem we wstrząsach niemal lubieżnych.
Mątwy, ukończywszy trawienie, poczęły pływać. Wydawały się teraz wiązkami włókien, rozwiniętemi poziomo w zbiorniku. Wyglądem przypominały torpedowce o stożkowatym dziobie, holujące ciężki, długi snop macek. Pod wpływem rozbudzonego głodu snuły się po wodzie we wszystkich kierunkach, szukając coraz to nowych łupów.
Freya zaczęła się oburzać. Dozorca rzucił im tylko martwe łupy. A ona pożądała widoku walki, ofiar, śmierci. Kawałki sardynki zbyt były jałową strawą dla tych bandytów, którym smakował tylko żer, zaprawny mordem!
Mątwy, jakby posłyszawszy te wyrzekania, opadły na piasczyste dno basenu i poukładały się tam, spłaszczone bez ruchu.
Mały krab, rozpaczliwie przebierający łapami, zaczął teraz opadać na dno, uwiązany na długiej nici.