Freya instynktownie podbiegła do okna, jak owad, dążący do światła.
— Jakże tu pięknie! — zawołała.
I gdy rozkoszowała się widokiem zatoki, kapitan tymczasem układał jadłospis, przyglądając się zresztą z uwagą mimice, do jakiej się uciekał dyskretny służący: jedną z rąk przytrzymywał na pół uchylone drzwi, głaszcząc czubkami palców olbrzymią zasuwę. Ferragut się domyślił, że zaważy ona całym swym ciężarem na rachunku.
Freya przestała się nagle przyglądać zatoce, poczuwszy, że wargi Ferraguta usiłują spocząć jej na karku.
— Proszę o spokój, kapitanie! Niech pan pamięta, żem przyjęła zaprosiny tylko pod warunkiem, by się pan nie naprzykrzał.
Pozwoliła jednak, by w pocałunku zbłądził jej na policzek a nawet na usta. Pieszczotę tę przyjęła, ale obawiając się dalszych nadużyć, odsunęła się od okna.
— Obejrzyjmy więc ten pałac zaczarowany, jaki mi flirt mój przyobiecał, — rzekła z uśmiechem, chcąc odwrócić jego uwagę.
Pośrodku pokoju stał stół ze źle heblowanych desek. Freya z niesmakiem potoczyła wzrokiem po koślawych krzesłach, po ordynarnem obiciu papierowem, po brudnych ramkach chromolitografij, wreszcie oczy jej przez dłuższą chwilę zatrzymały się na czemś ciemnem, zajmującem jeden z kątów pokoju. Było to coś pośredniego pomiędzy łóżkiem, kanapą a katafalkiem; co — trudno było ściśle określić. Mogły to być nary poprostu, koszarowe czy więzienne, na które rzucono jakiś szary łachman.
— A! nie!...
Freya poskoczyło ku drzwiom. Za nicby nie mogła jeść tu, w pobliżu tego plugawego mebla.
Ulises stał przy drzwiach: bał się, by Freya nic więcej nie odkryła i całym sobą zasłaniał ową olbrzymią zasuwę, jaką się tak chlubił usługujący. Szeptał coś nakształt przeprosin, ona zaś, nie rozu-
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/134
Ta strona została przepisana.