Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/135

Ta strona została przepisana.

miejąc dobrze, o co mu chodzi, przypuszczała, iż chce jej zagrodzić drogę.
— Panie kapitanie, proszę mi pozwolić wyjść! — rzekła wreszcie zirytowana. — Nie zna mnie pan, jak widzę, dotychczas! Proszę się usunąć, jeżeli pan nie chce, bym pana wzięła za gbura.
Przystanęła w altanie, uspokoiwszy się nagle, skoro się już znalazła na dworze; po chwili siadła przy jednym z bardziej oddalonych stołów.
— Cóż za nora ohydna! — rzekła. — Proszę tu, panie Ulisesie, obok mnie! Stąd lepiej będziemy widzieli zatokę. Niech pan siada i niech pan nie będzie dzieckiem. Wszystko już zostało zapomniane. Nie było w tem przecież pańskiej winy.
Stary służący, nadchodzący z serwetą i talerzami, najmniejszym gestem nie okazał swego zdziwienia, ujrzawszy, że goście zainstalowali się na tarasie. Przyzwyczajony był do podobnych niespodzianek. Unikał tylko wzroku pani a na pana poglądał z takim zrozpaczonym wyrazem oczu, jaki umiał udawać, informując, że właśnie brakło jednej z potraw, zamieszczonych w jadłospisie. Mina jego wyrażała przy tem jakby niemą zachętę: „Cierpliwości! Widziałem jeszcze trudniejsze zwycięstwa śród mej klijenteli“.
Nim zaczął podawać potrawy, postawił na stole pękatą butelkę miejscowego wina, nektaru ze stoków Wezuwjusza o leciutkim zapachu siarki. Frei chciało się pić, a wody w owej trattorii nie była pewna. Ulises pragnął zapomnieć o swem ostatniem niepowodzeniu. Poczęli też oboje spełniać libacje na cześć bogów winem, którego nie zmąciła najmniejsza kropla wody.
Na taras wbiegła grupa śpiewaków i tancerek. Młoda dziewczyna o miedzianej cerze, piękna i brudna — czupryna poczochrana, wielkie kolce w uszach, fartuch w pasy wszelkich barw — zaczęła tańczyć w altanie, potrząsając w powietrzu tamburynem; dwaj chłopcy, ubrani jak niegdyś