Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/139

Ta strona została przepisana.

Biedny mój złodziej kochany! żyłabym tylko dla niego, nocami i dniami przesiadywałabym pod murami więzienia, wpatrywałabym się w kraty u okien, ręce urabiałabym sobie po łokcie, by posyłać jaknajlepszą żywność swemu bandycie... To jest miłość! Ale nie te nasze kłamstwa na zimno, teatralne przysięgi naszego świata.
Ulises znów sobie w duchu powtórzył: „Ona jest stanowczo obłąkana!“ Tym razem myśl ta się tak wyraziście odmalowała w jego oczach, że ją Freya odgadła.
— Niech się pan nie obawia, panie Ulisesie, — rzekła z uśmiechem. — Nie chcę od pana wymagać podobnych ofiar. Bawię się tylko w przypuszczenia, ot tak, dla rozrywki...
Noc już zapadła. W ciemnem niebie migotały niezliczone oczy gwiazd. Od latarni restauracyjnych padały na obrusy purpurowe plamy, dokoła których widać było twarze obiadujących, dziwacznie modelowane wskutek gry świateł i mroku. Z zamkniętych sal dochodziły skandaliczne odgłosy pocałunków, gonitw, przewracanych mebli.
— Chodźmy! — rzekła Freya.
Hałas trywjalnej orgji raził ją, jakgdyby uchybiając majestatowi nocy. Pragnęła ruchu, chciała iść przez ciemność, wdychać wilgotne powiewy tajemniczych mroków.
U bramy ogrodowej woźnice zaczęli ofiarowywać swe usługi. Freya jednak odmówiła. Pieszo chciała wrócić do Neapolu łagodnemi zboczami Pausilippy. Ulises podał więc jej ramię i poszli w mrok, tem szybciej, że schodzili w nizinę. Freya znała ryzyko takich wycieczek. Od pierwszej chwili Ferragut nadał ton ich przechadzce, musnąwszy jej szyję pocałunkiem. Były to jednak rzeczy dozwolone, przeciw którym Freya już nie stawiła oporu. Była pewna swej zimnej krwi, wiedziała, że utrzyma zakochanego w niej człowieka w granicach, jakie sama wykreśli. Będąc też przekonaną,