Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/148

Ta strona została przepisana.

Nigdyby się był Ulises nie domyślił, ze tu jej ma szukać.
Pierwszy pokój był istotnie biurem. Pracował tam jeden jedyny urzędnik; mężczyzna o nieokreślonym wieku, ze śmieszną twarzą, z wąsikiem krótko przyciętym. Obleśna, uśmiechnięta jego mina kłóciła się ze wzrokiem, unikającym oczu ludzkich: spojrzenie miał niepokojące i budzące nieufność.
Na widok Frei powstał z krzesła:
— Dzień dobry, Karolu, — rzekła pani Talberg.
I szła dalej, nie zwracając już uwagi na młodzieńca. Ulises, idąc za nią, miał wrażenie, że skryba wpił się weń swemi badawczemi, latającymi oczyma.
— To też... Polak? — zapytał.
— Tak, Polak. To protegowany doktorki.
Weszli do salonu, umeblowanego „sobotnim ściegiem na niedzielny targ“: kanapy pokryte były jaskrawemi, taniemi szalami indyjskiemi, na podłodze leżały skóry, guanak‘ów“, imitacje wschodnich dywanów o krzyczących barwach, na ścianach wreszcie — oprawne w ramki ryciny z czasopism ilustrowanych. Na jednym ze stołów lśniły się przybory tualetowe z kości słoniowej i srebra, świeżo wyjęte z pudła, które obok stało otwarte.
W sąsiedniej sali Ferragut dostrzegł piszącą doktorkę. Pochylona była nad biurkiem amerykańskiem, ale przybyłych dostrzegła niezwłocznie w lustrze, jakie wisiało wprost przed nią.
Imponującą dama przystroiła się na przyjęcie Ferraguta. Miała na sobie suknię barwy wody morskiej, obcisłą tak, że widać było pod nią wszystkie niezwykle bujne jej kształty. Przez ramiona rzucony miała szal z białego tiulu, usiany srebrnemi pajetkami.